„Jej matka była aktorką wędrownej trupy, ojciec zaś trupem wędrownego aktora.”

opowieści

  • Niespodzianki
    Opublikowano w:

    Życie przynosi wiele niespodzianek, a przy tym jest skonstruowane tak, że w danym miejscu wydaje się, że tak już będzie zawsze.

    Ja zacząłem od mieszkania w kamienicy. Miałem tam swoich przyjaciół. Chodziłem do szkoły. Tam dorastałem. Bywałem zakochany, bywałem też pijany. Słuchałem hip-hopu.

    Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że się wyprowadzę. Nie miałem pojęcia, że przyjaciele przeminą, przeminie szkoła, miłości, alkohol i muzyka, której słucham.

    Gdy już doszło do wyprowadzki, nie byłem zbyt zadowolony. Ale prawda jest taka, że to wydarzenie prawdopodobnie uchroniło mnie przed alkoholizmem oraz doszczętnym pomieszaniem zmysłów w patologicznym liceum.

    Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że poznam nowych przyjaciół, że będzie nowa szkoła, że poznam nowe zespoły i gatunki muzyczne.

    Nie wiedziałem.

    Zatem przyszło nowe liceum. Nowi znajomi. Poznałem koleżanki, z którymi do dziś tworzymy unikatowy na skalę świata zespół trzech singli. Pierwszy singiel jest o tym jak mi niedobrze, że jestem sam. Drugi to porywająca opowieść o pracy w administracji mieszkaniowej. Trzecim jest długi na sto zwrotek poemat o psie imieniem Ben.

    Ale nie wiedziałem wtedy jeszcze, że liceum minie. Dwa lata. Dwa lata, a ja miałem wrażanie jakby to było całe życie.

    Mieszkałem wtedy z rodzicami. Z bratem w jednym małym pokoju. Nie narzekałem. Fajnie było.

    Nie wiedziałem, że wyprowadzę się do Poznania na studia, że znów poznam nowych ludzi.

    Nie wiedziałem.

    Matura. Aplikacje. Nieoczywisty wybór. Poszedłem na studia. Poznań. I znów nowi ludzie, nowa muzyka, nowa technologia. Weszły smartfony.

    Poznałem wtedy Boga. Przyszedł delikatnie. Powiedział: Posłuchaj tej piosenki Martina Lechowicza. A potem jakoś doszły do mnie idee. Z idei do relacji. Z relacji do Królestwa Bożego.

    Myślałem, że będę w nim już na zawsze. Że będzie już co raz lepiej. Nie wiedziałem wtedy, jak bardzo się mylę. Nie wiedziałem, że za namową szemranych głosów wskoczę do rzeki.

    Nie wiedziałem.

    Zostałem zatem za swoją głupotę ukarany dożywociem brania leków na schizofrenię. Wciąż mam nadzieję, że za dobre sprawowanie ktoś mi skróci ten wymiar.

    To był najciemniejszy czas jaki przeżyłem z Bogiem. Próbowałem pościć, wymusić jakoś na Bogu aby do mnie wrócił. Potem miałem takie przebłyski, dzięki którym miałem świadomość, że Bóg mnie nie opuścił. Wiedziałem już, że to się kiedyś skończy.

    Choć droga była wtedy bardzo nudna, a czekanie było nieznośne, wiedziałem, że idę drogą ku lepszemu.

    Wiedziałem.

    Doszedłem więc do miejsca, gdy Bóg wrócił. Stał się bardziej wyraźny. Teraz mówił już wprost: „Cierpliwości. Czekaj.” Poznałem tam swój kościół. Nowi ludzie, nowe doznania, nowa muzyka. „Czekaj” zmieniło się w „Czekaj aż ci dam”, a o co chodzi, to już ja wiem.

    Wiem.

    Wiem, że dostanę to, o czym tak długo marzę. Ale najpierw musiały mi się zmienić priorytety, podejście, myślenie i zapewne masa innych, trudnych do uchwycenia spraw.

    Wiem to i czekam.

  • Poszedłem do sklepu po bułki
    Opublikowano w:

    Mogłoby się wydawać, że jest to niezbyt ciekawy temat na notkę. Nic bardziej mylnego. A było tak.

    Jak co rano w drodze do pracy wszedłem do sklepu. Pomyślałem sobie

    Kupię sobie bułki i pastę z makreli. Chcę mieć grubo pasty na bułce.

    Wszedłem do sklepu. Powiedziałem ekspedientce, że chcę bułki i pastę z makreli. Zaczęła ją nakładać do pojemniczka. Po pierwszej łyżce zatrzymała się pytająco.

    Założyłem, że jako sprzedawczyni, będzie jej zależało aby sprzedać jak najwięcej, więc po prostu milczałem przez jedną sekundę czekając aż będzie kontynuować nakładanie.

    Gdy jednak minęła sekunda, odczytałem jej bezruch jako zdanie:

    Tyle chyba wystarczy.

    W tym momencie zwątpiłem. Skoro ona chce już kończyć nakładanie, to niech kończy.

    Wystarczy

    Powiedziałem. Byłem potem zły na siebie, że kupiłem za mało pasty.

    A najciekawsze jest to, że spokojnie starczyło mi na obie bułki i to grubo posmarowane.

    Jaki z tego wniosek? Że wizyta w sklepie może być pouczająca? Że pani w sklepie ma rację? Że Łukasz wybiera dziwne tematy na notki?

    Może tak. A jaki ty masz wniosek?

  • Po 5 latach – szpital w Bydgoszczy
    Opublikowano w:

    W końcu przyszedł dzień, że w szpitalu w Bydgoszczy zwolniło się miejsce. Moja mama zabiegała o przeniesienie mnie i w końcu mnie przenieśli. Dzięki temu nie musiała już dłużej jeździć na trasie Bydgoszcz – Świecie, a ja mogłem wychodzić z rodziną na przepustki.

    Była tam jedna Karolina. Gdy ją zobaczyłem po raz pierwszy, było to na obiedzie, pomyślałem, że to obrzydliwe, co ciemne moce mogą zrobić z dziewczyną. Zamiast jeść, siedziała wpatrzona w przestrzeń. Memłała w buzi kawałek kanapki. Cerę miała siną. Pewnego razu zajrzałem na salę dziewczyn. Wywiązała się rozmowa o Bogu. Spytałem Karolinę, czy wierzy, że Bóg może ją uzdrowić. Powiedziała, że tak. „To bądź zdrowa” – rzekłem. Bardzo się ucieszyła i powiedziała „dziękuję”. Potem zaczęły śpiewać jakąś piosenkę o Maryi. Chciałem jakoś naprowadzić je na właściwy kierunek. Spytałem, czy znają jakąś piosenkę o Bogu, a w końcu sam zacząłem śpiewać „Idzie mój Pan”.

    Od tamtego czasu Karolina zaczęła mnie nazywać swoim aniołem. Moje stosunki z nią bardzo się zacieśniły. Często przychodziła na naszą salę, wchodziła do mojego łóżka i przytulała się. Brała moją rękę i kładła na swoje piersi. Chodziliśmy po korytarzu trzymając się za ręce. Porozumiewałem się z nią głównie dotykiem i gestami.

    Pewnego razu, gdy wieczorem leżałem w łóżku, coś mnie naszło. Rozebrałem się do naga i tak leżałem. Potem wyszedłem na korytarz i zacząłem iść. Gdy przeszedłem koło dyżurki pielęgniarek, zauważył mnie pielęgniarz i odprowadził do łóżka. Spytał, dlaczego to zrobiłem. Odpowiedziałem, że chciałem zobaczyć jak ludzie zareagują. Później gdy rozmawiałem o tym wydarzeniu z moją prowadzącą lekarką, ona również zapytała, dlaczego. Powiedziałem, że irytuje mnie to, jak traktuje się Karolinę. Ciągle każą jej ścielić łóżko, albo zakładać papcie podczas gdy ona ma dużo większy problem. „Jaki?” – spytała. „Taki, że ma mentalność trzylatka” – odpowiedziałem.

    Coś mi się stało. Leżałem w łóżku i się nie ruszałem. Całkiem znieruchomiałem. Nie poruszyłem się nawet, gdy przyszła do mnie Karolina. Od tego czasu już więcej nie chciała się ze mną widzieć. Dałem ciała jako anioł stróż. Nie poszedłem na obiad i nie poszedłem na wieczorne leki. Wtedy przyszły do mnie pielęgniarki, żeby zaaplikować mi doustnie moje lekarstwa. Wiedziałem, że powinienem połknąć, ale wyplułem. Wtedy zaprowadziły mnie do zabiegowego i dały zastrzyki. Zacząłem rozmawiać z jedną z pielęgniarek. Powiedziałem, że ja robię to, co uważam za słuszne, a ona już trzy razy dała mi zastrzyk. Odrzekła, że musiała, że takie polecenie ordynatora. „No tak, jak ordynator kazał, to już trzeba” – odrzekłem z ironią. Rozmowa zeszła na Boga. Powiedziałem jej, że jak ktoś raz się zadeklaruje, że jest przyjacielem Jezusa, to On już zawsze będzie tę osobę traktował jak przyjaciela. Potem pokazałem jej Darka Sugiera. Włączyła na telefonie filmik z YouTube. Jakiś nowy, co sam go jeszcze nie widziałem. Sugier mówił w nim o buncie aniołów, który nastąpi w czasach ostatecznych. „Aniołowie, kurwa, zdradzą” – powiedział.

    Nagle wszystko stało się dla mnie jasne. Jedyny niewybaczalny grzech to bluźnierstwo przeciw duchowi świętemu. W innym miejscu jest napisane, że szatan zwiedzie nawet wybranych i że będzie miał moc żeby zwyciężać świętych. Te trzy rzeczy połączyły się w mojej głowie i wyszło coś takiego: Zwiedzenie chrześcijanina polega na tym żeby go przekonać do bluźnienia przeciwko duchowi świętemu, a będzie to możliwe tylko dlatego, że aniołowie zdradzą.

    Następnego dnia, jak co dzień, przyszła do mnie mama. Powiedziałem jej, że już jej nie chce i że ma sobie pójść. Jednak ona nie odeszła. „Idź precz” – powiedziałem. Dlaczego to zrobiłem? Coś mi się w głowie poprzestawiało. Mógłbym powiedzieć, że zostałem zwiedziony przez szatana. Przez to wydarzenie posiwiały mi brwi, ale na szczęście nasze relacje powoli się odnowiły.

    Te wszystkie przeżycia doprowadziły mnie do wniosku, że w szpitalu panuje tylko jedna zasada: musisz brać leki. Jak chcesz, możesz macać sobie koleżankę, możesz nie jeść obiadu, możesz chodzić nago po korytarzu. Ale leki brać musisz.

    W końcu przyszedł dzień wypisu. Przez pięć lat czekałem żeby w końcu coś się stało w moim życiu. Minęło pięć lat, odkąd miałem jakiś kontakt z Bogiem. I nie podoba mi się, że teraz, kiedy w końcu wydarzyło się coś ciekawego, znowu trafiłem do szpitala. Jeśli Bóg nie zrobi jakiegoś cudu, to będę musiał brać leki do końca życia. I to też mi się bardzo nie podoba.

    Co mi to wszystko dało? Czym się różni ja przed nowo-narodzeniem od ja po nowo-narodzeniu? Dwie sprawy. Po pierwsze, moje myśli stały się bardziej subtelne. Po drugie, nie mam już bluźnierczych myśli na Boga. A co będzie dalej? Tego nie wiem. Ale mam nadzieję, że cokolwiek się stanie, Bóg będzie ze mną.

  • Po 5 latach – Świecie
    Opublikowano w:

    Niestety nie stał się żaden wypadek, a ja dojechałem do Świecia. Chyba nie mogę powiedzieć, że mam nudne życie. W końcu mało kto jechał w karetce na sygnale przywiązany pasami do łóżka. Gdy byłem już na miejscu, pani mnie spytała, czy wyrażam zgodę na leczenie szpitalne. Okazało się jednak, że czy wyrażę, czy nie wyrażę, oni i tak mnie tu wsadzą, tylko że jak nie wyrażę, to później sąd orzeknie, czy moje zatrzymanie w szpitalu było zasadne. Było to dla mnie niewielkie pocieszenie, zwłaszcza że cały czas miałem nadzieję, że dojadę do Katowic do Huberta.

    Teraz jeszcze tylko kilka formalności. Spytali mnie jak się nazywam, gdzie jestem i jaką mamy datę. Wzięli buty, dali papcie i wysłali na salę. Pierwsze, co zrobiłem, to rozczęstowałem swoje słodycze pomiędzy pacjentów z mojej sali i pogadałem trochę z nimi. Co było dalej, nie opiszę po kolei, ale kilka wydarzeń, które pamiętam, zanotuję.

    Lubiłem szpitalne jedzenie. Jednak pewnego dnia mi się odwidziało i stwierdziłem, że to żarcie jest robione z pogardą dla pacjentów. Odmawiałem jedzenia tego świństwa. Mama przywoziła mi domowe obiady. Pewnego razu, gdy wychodziłem z łazienki, zaczepiłem panią sprzątaczkę i spytałem czy jada posiłki poświęcone obcym bogom. Stwierdziliśmy, że jedzenie to jedzenie i że nie ma znaczenia, komu zostało poświęcone. „I tylko dlatego będę jadł te posiłki” – powiedziałem na odchodnym.

    Było tam dwóch chłopaków. Marek i Sebastian. Nie wiem, czy dobrze pamiętam imiona. Trzymaliśmy się razem. Graliśmy w chińczyka i w szachy. Sebastian się woził, tzn. chodził jakby miał arbuzy pod pachami. Kiedyś spytałem Marka, czy gra w piłkę z Jezusem. Zdziwił się i spytał, dlaczego tak mu powiedziałem. Odrzekłem, że tak mi przyszło do głowy. Innym razem graliśmy w szachy. Zauważyłem, że pionki ułożyły się symetrycznie. Zwróciłem na to uwagę i temat zszedł na film symetria. Kiedy indziej przyszła do szpitala matka Sebastiana. Powiedziałem jej, że to dobry chłopak. Chyba tego potrzebowała.

    Ktoś mi przyniósł moje słuchawki i odtwarzacz mp3 mojego brata z nagranymi utworami, które poleciłem nagrać. A leżał koło mnie chłopak z domu pomocy społecznej. Pewnego razu pożyczyłem mu ten sprzęt. Chciałem mu go dać na stałe, więc zadzwoniłem do brata, żeby spytać, czy on ma taki sam stosunek do tego odtwarzacza jak ja do swojego, czyli że i tak go nie używam i mogę go komuś dać, a w ogóle to teraz muzyki słucham na telefonie. Niestety brat nie odbierał. Mimo tego, dałem chłopakowi sprzęt. Potem było mi głupio oznajmić to bratu i do dziś mi wstyd, że tak zrobiłem.

    Szpital psychiatryczny to pole do popisu dla egzorcystów. Dwa razy próbowałem wyrzucić z kogoś demona. Raz z chłopaka z DPS-u – nic się wtedy nie stało. Drugi raz z jakiegoś faceta. Demon nie chciał wyjść. Zacząłem naciskać. W końcu facet krzyknął „Siostro! On mnie zaczepia!” i dostałem zastrzyk. Tak się skończyła moja przygoda z demonami. Stwierdziłem później, że poniosłem porażkę, ponieważ ci ludzie nie chcieli rozstać się z ciemnymi mocami.

    Pewnego razu coś mnie natchnęło i napisałem na kartce mniej-więcej coś takiego: „Była sobie pielęgniarka. W głębi ducha była dobra. Jednak zabijała tą swoją dobroć każdym wydanym pacjentowi rozkazem”. Wyszedłem na korytarz i wsunąłem tą karteczkę do pokoju pielęgniarek przez szparę między drzwiami a podłogą. Później oskarżyły kogoś innego o to, że wypisuje głupie liściki.

  • Po 5 latach – w drodze do Świecia
    Opublikowano w:

    W końcu doszło do tego, że jadąc do pracy zboczyłem z drogi. Poczułem, że po tym wszystkim, co przeżyłem, nie mogę tak po prostu pojechać do pracy i żyć dalej jak normalny człowiek. Pojechałem więc na Szczecin. Dlaczego na Szczecin? Bo spojrzałem na drogowskaz i akurat Szczecin rzucił mi się w oczy. Skręciłem więc na Rondzie Kujawskim i pojechałem na Szczecin. Czułem wtedy, że mi ciąży wszystko, co mam. Chciałem być wolny. Wyrzuciłem z samochodu plecak, w którym miałem: telefon, dokumenty, portfel i pieniądze. Następnie zaparkowałem na poboczu, powyrzucałem z samochodu wszystkie rzeczy, czyli płyty CD i jakieś papiery i dalej poszedłem pieszo. Naprawdę nie wiem, jak chciałem dojść do Szczecina na pieszo. Zwłaszcza, że zdjąłem bluzę i buty. Ale czemu Szczecin – nurtowało mnie pytanie – i doszedłem do wniosku, że Szczecin jest bez sensu i że od teraz idę do Huberta do Katowic. Tak więc powtarzałem jak mantra: Hubert Sebesta, Katowice. I wierzyłem święcie, że Bóg jakoś mnie do tego Huberta zaprowadzi, mimo że nie miałem samochodu ani butów. Niestety historia skończyła się dość prozaicznie. Przyjechała policja, przyjechała karetka i zabrali mnie do szpitala psychiatrycznego. Z resztą, wcale im się nie dziwię. A gdy przyjechała policja, to było mniej-więcej tak:

    – Dzień dobry, co pan tu sobie tak spaceruje?
    – Dzień dobry. A, do Katowic idę do Huberta.
    – Tak bez butów? A jak się pan nazywa?
    – No, teraz to ja już nie wiem.
    – To jak się pan nazywał wcześniej?
    – Łukasz Wierzbicki.
    – No to panie Łukaszu, zapraszam do radiowozu.

    Próbowałem im wyperswadować, żeby mnie wypuścili. Rozmawialiśmy też trochę bardziej ogólnie, jak tam ich żony i dzieci. Później rozmowa zeszła na odwyk camp, to ich zaprosiłem. W końcu przyjechało wsparcie. Pan wsparcie nie był już tak uprzejmy. Próbowałem mu wytłumaczyć, że przyczyna zatrzymania i podstawa prawna, ale on tylko założył mi kajdanki i zaprowadził do karetki.

    W końcu dojechaliśmy do szpitala. Wprowadzili mnie do jakiejś poczekalni. Byli tam też moja mama, tata, dziadek i jakiś Ukrainiec, którego bolała głowa. W pewnym momencie zacząłem rozmawiać z tatą. Przeprosiłem go za to, że kiedyś nazwałem go skurwielem. Wytłumaczyłem mu, że chodziło mi o to, że on często był niesprawiedliwy w tym, co mówił i przeprosiłem za katastrofalny brak precyzji.

    Potem stało się tak, że zostaliśmy tylko ja, dziadek i ten Ukrainiec. Podszedłem do niego, nałożyłem ręce i powiedziałem „bądź zdrowy”. On jednak nie rozumiał, bo nie mówił po polsku. Spytałem więc dziadka, który zna rosyjski, jak to powiedzieć w jego języku. Gdy dziadek mi powiedział, powtórzyłem to Ukraińcowi. Spytałem też dziadka, jak po rosyjsku jest „Jezus Cię kocha”, ale nie chciał mi powiedzieć, gdyż dziadek jest ateistą.

    Później robiłem różne cyrki. Ściągałem z łóżek koce, deptałem je butami i patrząc na ochroniarza mówiłem „kochasz te szmaty, co?”. Krzyczałem też, że ja tu jestem u siebie, ponieważ Jezus wszędzie jest u siebie, a ja czułem się wtedy jak Jezus, albo jego posłaniec.

    W końcu wzięli mnie do pomieszczenia zaaplikować zastrzyk. Nie obyło się bez cyrków. Najpierw rozbierałem się przeraźliwie powoli i składałem dokładnie swoje ubrania. Później próbowałem zawstydzić pielęgniarza sugerując, że jest gejem. W międzyczasie wszedł Ukrainiec i powiedział, że już go nie boli głowa. Na to ja stwierdziłem, że pacjenta już nie boli głowa, ponieważ usłyszał w swoim języku, że jest zdrowy. Wszyscy mnie wyśmiali.

    Położyli mnie na plecach na łóżko i przywiązali pasami. Zapakowali w karetkę i zawieźli do Świecia. Gdy tak jechałem wewnątrz ciemnej karetki, wciąż miałem nadzieję, że dojadę do Huberta do Katowic i zastanawiałem się, jaki cud zrobi Bóg żeby mnie uratować. Czy spowoduje jakiś wypadek, a ja ucieknę?

  • Po 5 latach – nowo narodzony
    Opublikowano w:

    13 kwietnia 2015 roku narodziłem się na nowo. A mówiąc ściśle, przeszedłem przez serię takich przeżyć duchowych, które gdybym miał nazwać, to nazwałbym właśnie tak. Co prawda wiem, jak tę sytuację nazywa moja rodzina: to jest nawrót choroby. Jednak dla mnie, to co odczuwam wewnętrznie, to jest właśnie narodzenie się na nowo.

    Prawdę mówiąc, te wydarzenia trwały dłużej niż jeden dzień i trudno powiedzieć, kiedy dokładnie nastąpił poród. Można je jednak podzielić na te przed trafieniem do szpitala i te po. Nie opiszę tutaj wszystkiego, gdyż nie sposób opisać wszystko. Jednak spiszę kilka faktów.

    Zaczęło się od tego, że spóźniłem się do pracy. W zasadzie, gdyby mnie obserwował ktoś uważny, mógłby już wtedy stwierdzić znamiona choroby i przepisać odpowiednie leki. Ale jak się spóźniłeś, spytasz. Otóż wstałem rano z budzikiem. Umyłem się, zjadłem śniadanie i usiadłem. I jak usiadłem tak siedziałem. Myślałem, że tak właśnie powinienem postąpić. Przesiedziałam tak z godzinę. Wydawało mi się, że to Bóg mnie trzyma. W każdym razie, nie mogłem się ruszyć. No dobra, może i mogłem, ale nie chciałem. Wiedziałem, że właśnie się spóźniam do pracy. Przerażało mnie to i fascynowało jednocześnie. Zaczęły się telefony. Najpierw szefowa, potem szef. W pewnym momencie wyrwałem się z transu i odebrałem telefon. Dzwonił szef. Pytał, czy zaspałem. Powiedziałem, że nie, że obudziłem się jak trzeba, ale nie wyszedłem. Jadąc do pracy zastanawiałem się, jak ja się z tego teraz wytłumaczę i stwierdziłem w końcu, że to całe przedsięwzięcie, to nie była na pewno sprawka Boga, bo gdyby była, to nie musiałbym nikogo okłamywać. Dojechałem do pracy. Powiedziałem szefowej, że zaspałem. Nikt mnie później nie wypytywał o tę sprzeczność zeznań.

    Innym razem siedziałem sobie w pracy. Coś mnie cały czas męczyło. W końcu wykrzyknąłem „Idź precz szatanie!”. Nie było to łatwe, gdyż obok mnie siedziała koleżanka, a u góry szef z szefową. Trochę trwało zanim przezwyciężyłem strach, jednak w końcu to zrobiłem. Ludzie stwierdzili, że to taki dzień i że oni też się tak czują. Wyszedłem na dwór z psem. W tedy po raz pierwszy naprawdę szczerze, z głębi serca, modliłem się na głos.

    Byłem raz w domu u rodziców i rozmawiałem z tatą. W zasadzie, to ja zwykle nie rozmawiam z tatą, ale wtedy nastąpił wyjątek. Mówiliśmy o jego pracy. On twierdził, że jego szefostwo utrzymuje, że ludzie źle pracują. I choć wszyscy wiedzą, że pracują dobrze, to szefostwo ciągle twierdzi, że pracują źle, bo gdyby przyznali, że pracują dobrze, to musieli by dać im podwyżki. Może nie oddałem tego teraz zbyt wiernie, ale jak to wtedy usłyszałem, to tak mną wstrząsnęła logiczna sprzeczność jego twierdzeń, że się popłakałem. Okazało się, że tata jest nieszczęśliwy dlatego, że wszyscy mu wmawiają, że źle pracuje, chociaż wszyscy wiedzą, że pracuje dobrze.

    Pamiętam też kilka mniejszych wydarzeń. Na przykład, wracałem rowerem od rodziców do domu i płakałem jak bóbr. Pół osiedla mnie słyszało. Płakałem, bo ja pójdę do nieba, a moja rodzina do piekła. Pamiętam dyskusję z Bogiem. Mówię: może jest chociaż odrobina szansy… może chociaż cień skrawka odrobiny szansy, że pójdą do nieba. A potem: to nie jest statystyka, to nie jest statystyka, powtarzałem – bo zrozumiałem, że na pewnym poziomie rozumowania to, ile ludzi trafi do nieba, to jest właśnie statystyka.

    Inne mniejsze wydarzenie polegało na tym, że patrzyłem przez okno i pojąłem, że tu wszystko ma być nowe. Wszystko będzie nowe, począwszy ode mnie, od mojego mieszkania, aż po cały świat. Wszystko będzie nowe. Ale na razie nie jest i musimy się wszyscy męczyć.

  • Po 5 latach – prolog
    Opublikowano w:

    Pacjent, lat 26, przekazany ze Szpitala w Świeciu, gdzie był przyjęty 13 IV 2015 po tym, jak na trasie Bydgoszcz – Szczecin porzucił samochód, a następnie po kolei wyrzucał telefon, portfel oraz ubranie, a w rozmowie telefonicznej powiedział matce, że „prowadzi go Bóg, a jego celem jest Bóg, raj i niebo”. Wcześniej hospitalizowany 1x w tutejszej Klinice Psychiatrii około 5 lat temu (brak dokumentacji). Wówczas wszedł do rzeki za namową głosów, jednak zaprzecza, by była to próba suicydalna, rozpoznano schizofrenię, przez 4 lata brał leki, rok temu decyzją lekarza psychiatry odstawiono je, trudno jednak ustalić, kiedy doszło do pogorszenia stanu psychicznego pacjenta.

  • Dlaczego A-lict
    Opublikowano w:

    Czyli historia mojej ksywki.

    Najpierw nazywałem się Derelict. A Dlaczego akurat tak?

    Otóż kiedyś, jak miałem jakieś 14 – 15 lat, Często miewałem doła… Albo cały czas miałem doła, nie pamiętam. W każdym razie, żeby lepiej zobrazować mój ówczesny stan psychiczny, przytoczę tu jeden z wierszy, jakie wtedy napisałem.

    Na dworze już ciemno,
    Chmury słońce zasłoniły,
    Nikogo teraz nie ma ze mną,
    Nikt nie powie mi „Mój miły”,

    Czuję wilgoć, czuję krople,
    Czuję coś na mym ramieniu,
    Całe ciało mam już mokre,
    Nie wiem jednak ciągle czemu,

    Wtedy lustro zobaczyłem,
    A w nim twarz mi dobrze znaną,
    Wszystkie rysy już z niej zmyłem,
    Łez potokiem dzisiaj rano…

    Pewnego dnia pojechałem do dziadka. A dziadek ma dużo książek. I wśród nich znalazłem słownik łacińsko-polski. Postanowiłem, że wymyślę sobe ksywkę. A, że prawdopodobnie miałem wtedy doła, to znalazłem słowo, które, jak sądziłem, najlepiej mnie opisuje: res derelicta – rzecz opuszczona, porzucona, zaniedbana. I tak powstała moja pierwsza ksywka.

    Później nazywałem się A-lict. Dlaczego?

    Otóż kilka lat później, nie miałem już takiego doła. Prawdopodobnie częściej się śmiałem i miałem ogólnie lepszy humor. Zobrazuję to wierszem z tamtego okresu.

    Drodzy ludzie, może nie wiecie,
    Lecz się dziwne dzieją rzeczy na świecie.
    Nie będę owijał, okrążał,
    Szybko powiem, do czego zdążam.

    Mianowicie: wczoraj o dziewiątej rano,
    Zalałem herbatę wodą gotowaną.
    I tego ważnego faktu nie ominę,
    Że z lodówki wyjąłem cytrynę.

    I choć cytryna nie jest dziwna,
    To przedziwna rzecz wynikła,
    Bo gdy już tą cytrynę sparzyłem,
    Umyłem, wytarłem i przekroiłem,

    To śmiechem diabelskim się zaniosłem,
    Na wysokość oczu ją podniosłem,
    I mówię do niej takie słowa:
    O cytryno! Ty mi się nie schowasz,

    Nie uciekniesz mi, nie znikniesz.
    Ja cię do herbaty wcisnę.
    I choć masz pestki, wiem to,
    To przyprawą będziesz przednią.

    Zużyję cię, wymnę, wyduszę,
    A potem do śmieci cię wyrzucę,
    Bo ja najlepszy jestem właśnie w tym,
    Tak, to ja jestem władcą cytryn!

    Ha Ha Ha, Ha Ha Ha Ha Ha!!!

    Stwierdziłem, że ksywka już do mnie nie pasuje. Któregoś dnia w przypływie radości postanowiłem zanegować swoją ksywkę. I tak powstał A-Derelict-A. To drugie „A” to dla symetrii. Jednak nieco później zauważyłem, że mój nick jest ciut za długi i przydało by się go skrócić. No, to proszę bardzo. Proste działanie: (A-Derelict) – Dere = A-lict

    Teraz nazywam się Aliktus. Dlaczego tak?

    A bo kiedyś grałem w cywilizację i stwierdziłem, że lepiej niż „wódz A-lict” brzmi „wódz Aliktus”

    Teraz używam na przemian A-licta i Aliktusa. Aliktusa używam zazwyczaj tam, gdzie nie można pisać myślników.

    Martin 2011-11-29

    O jaaa! Fajna ta historia. Lubię takie.
    I wierszyk o cytrynie mnie zafascynował. Aż mi się zachciało coś podobnego napisać teraz.

    Christopher 2011-11-29

    dobre

    Agnieszka 2011-12-18

    Ojej, jakie smutne..Mam nadzieję, że teraz nie ma już takich stanów.Pozdrowionka

  • Opowiastki
    Opublikowano w:

    Od czasu jak stałem się chrześcijaninem zaczęły mi się przytrafiać różne rzeczy. Prawdopodobnie są one fascynujące tylko dla mnie, ale mimo to opowiem o kilku wydarzeniach.

    Pewnego razu, zainspirowany jedną z audycji KonteStacji, poszedłem na dworzec PKP rozkładać ulotki w pociągach. Trochę trwało zanim znalazłem taki pociąg, który zaraz nie odjeżdża. Ale w końcu się udało. Wszedłem do środka i porozkładałem ulotki na stolikach, a tam, gdzie siedzieli ludzie, rozdałem im do rąk. Po wyjściu z pociągu zobaczyłem, że rozniosłem dopiero połowę ulotek, więc zacząłem szukać drugiego pociągu. W końcu znalazłem, ale okazało się, że odjeżdża za 5 minut. Przez chwilę zastanawiełem się, czy wsiąść. „Nie zdążę w 5 minut roznieść ulotek” – pomyślałem. I w tym momencie z głośników rozległ sie głos, który oznajmił, że ten pociąg odjedzie z 10 minutowym opóźnieniem.

    Innym razem prosiłem Boga, żeby zrobił w moim życiu coś ciekawego. Parę dni później kolega zaprosił mnie na spływ rzeką Obrą. Gdy wypowiadałem swoją prośbę, myślełam, że Bóg zrobi coś, co po prostu mi się przytrafi, a tu okazało się, że znowu mam wybór: pojechać lub nie.

    Jechałem pociągiem. Obok mnie siedziało małżeństwo z dwójką małych dzieci w wózeczkach. Patrzyłem na nich i nagle coś mi się przełączyło w głowie i zacząłem widzieć ich zupełnie inaczej. Widziałem tylko fizyczną część całej tej sceny. Widziałem, jak ci ludzie poruszają kończynami, jak ruszają ustami kreując różne dźwięki. Ich ruchy nie miały ani przyczyny ani celu. Był tylko ruch. I wtedy zacząłem się zastanawiać, czym tak naprawdę jest życie. Czy moje, lub twoje życie, to tylko szereg ruchów, które wykonujemy naszymi ciałami? Ruchów, które można matematycznie opisać? Nie. Nasze życie to coś więcej. Nasze życie to przyczyny tych ruchów oraz ich cele. Ale przecież te przyczyny i cele są niematerialne. Np. Matka tuli swoje dziecko żeby je uspokoić. Ja stukam w klawisze, żeby napisać notkę. Ale to wszystko jest tylko w naszych głowach.

    Innym razem szukałem mieszkania (a raczej pokoju). Zacząłem od tego, że poprosiłem Boga: „Proszę, daj mi pokój, taki, jaki ty chcesz, żebym miał”. Pewnego dnia, zupełnie niespodziewanie mama zadzwoniła do mnie rano i powiedziała, że ma kilka ofert i żebym pojechał do Poznania sprawdzić je. Więc ubrałem się i pojechałem. Przez cały dzień chodziłem po różnych mieszkaniach sprawdzając oferty. W końcu odjechał ostatni pociąg powrotny, a następny był dopiero o drugiej w nocy. Poszedłem więc do ostatniego mieszkania. Przyjął mnie tam sympatyczny starszy facet. Starszy facet, który, jak się okazało, bardzo chętnie wynajmie mi swój pokój a także przenocuje mnie dzisiaj. Byłem bardzo zadowolony z tego pokoju a później nawet okazało się, że ten facet też jest chrześcijaninem.

    Martin 2011-03-01

    Lubię takie historie. Zawsze jak wpadnę w marazm zimowy to przypominają mi jak ciekawe jest życie, kiedy się ciągle wypatruje przygód od Boga. 🙂

    tomigraj 2011-03-03

    fajne 🙂

    Bezimienny 2011-03-10

    Nie wiedziałem, że to było wtedy dla Ciebie takie ważne 🙂

    A-lict 2011-03-10

    Ale co konkretnie masz na myśli?

  • Przywitanie
    Opublikowano w:

    Jak byłem nastolatkiem, to pisałem bloga. Nawet ktoś to czytał. Teraz mam nowy, odwykowy blog i nowych czytelników. Dlatego najlepiej zrobię, gdy się przedstawię. Więc: jestem Łukasz. Więcej o mnie opowie poniższa historia.

    Gdy tak patrzę przez brzydkie, szare okna pociągu pospiesznego PKP na ciemniejący krajobraz, czuję się prawie tak samo jak przed czterema laty, gdy rozpoczynałem swoją karierę studenta Politechniki Poznańskiej na kierunku Automatyka i Zarządzanie. Jeździłem na trasie Bydgoszcz-Poznań dwa razy w tygodniu, wracając wciąż na weekendy do domu, do mamy, więc tę trasę dobrze znam. Ta podróż to dla mnie rutyna. Rutyna wciąż ta sama od czasu, kiedy zacząłem studia. A jednak wydarzenia ostatniego pół roku sprawiły, że zwykła rutyna, zamiast dawać mi poczucie stabilności i zmierzania do ustalonego celu, przypomina mi, ile się zmieniło w ostatnim czasie.

    Kiedy cztery lata temu wybierałem kierunek studiów, miałem już utarty światopogląd, i odpowiedzi na wszystkie, ale to absolutnie wszystkie pytania. Tak mi się przynajmniej wydawało. Nie wiedziałem wtedy, że moje życie jest do dupy, do głębokiej dupy, a smakuje gorzko jak kawa bez cukru.

    Kiedy miałem lat kilkanaście, bardzo mnie interesował świat duchowy. Wiedziałem, że w życiu nie może chodzić tylko o zarabianie pieniędzy, o dobrą, stabilną pracę, w której się kiśnie aż do śmierci, i o robienie w kółko tego samego na drodze do przetrwania. Moje zainteresowania rozkwitły szczególnie bujnie, kiedy dostałem komputer. Chodziłem wtedy do drugiej klasy gimnazjum, czyli miałem 13 lat.

    Kupowałem wtedy takie jedno czasopismo o grach komputerowych. Do gazety dołączana była płyta, a na niej były różne gry, tapety, midy i, co najważniejsze, ziny internetowe. Jednym z nich była Strefa 51. Ach, jak ja się tym ekscytowałem. Medytacja, parapsychologia, ufo, energie, aury, magia. Mniam… tyle do czytania. A jakie to były dla mnie mądre rzeczy. Czytałem i pochłaniałem, chodziłem i myślałem. Cała masa informacji do wchłonięcia i przetworzenia dla młodego umysłu.

    Później założono mi internet. Dało mi to dostęp do nowych fascynujących informacji. Świadome sny, podróże poza ciałem, metoda Silvy, Darek Sugier, Robert Monroe. Ci dwaj ostatni napisali książki o OBE (podróżach poza ciałem). Świetne książki, swoją drogą. Takie fantastyczne, pobudzające wyobraźnie, a przy tym mówiące o czymś, co ktoś naprawdę przeżył, czy rzeczywistego, czy nie, ale jednak przeżył. I dały mi dużo do myślenia.

    Ale czegoś jednak w tych książkach brakowało. Chociaż opowiadały dużo ciekawych historii, nie mówiły jednak o tym, co ja powinienem zrobić w swoim życiu, żeby żyło mi się trochę lepiej. Ale ja też chciałem przeżywać takie rzeczy i doszedłem do wniosku, że najlepiej będzie, jak nauczę się wychodzić z ciała. To dopiero będzie jazda. Będę miał wspaniały rozwój duchowy, będę mógł podglądać koleżanki, a do tego jaki będę wtedy fajny.

    Niestety miewałem wtedy często depresje. Mieszkałem w starej kamienicy, gdzie się wszyscy znali, a na dwór wychodziłem głównie na podwórko. Miałem tam dwie koleżanki i przyjaciela, z którym się znałem od czasu jak mieliśmy po 6 lat. Przyszedł jednak czas dojrzewania i, nie wiem, czy wszyscy tak mają jak dojrzewają, czy tylko ja, ale czułem się wtedy bardzo samotny i opuszczony przez ludzi. Miałem wrażenie, że moje koleżanki mnie unikają, że nie chcą ze mną rozmawiać. Robiłem im nawet z tego powodu wyrzuty. One miały wtedy 8 i 10 lat.

    Nadałem sobie nicka Derelict. Znalazłem u dziadka w pokoju słownik łacińsko-polski i znalazłem najbardziej odpowiadający mi wyraz: res derelicta – rzecz opuszczona, porzucona, zaniedbana.

    Gdy miałem iść do liceum, wiedziałem, że nie znajdę tam sobie kolegów. Byłem tego absolutnie pewny. I tak też się stało. Na lekcjach siedziałem sam w ławce. Na przerwach siedziałem sam pod ścianą i bałem się z kimkolwiek porozmawiać. Bałem się nawet odwrócić głowę, a gdy to robiłem, to mięśnie szyi tak mi się jakoś spinały, że głowa przeskakiwała mi zamiast płynnie się przekręcać. Kiedyś nauczycielka od matmy dała komuś jakieś kartki i trzeba było je sobie od niego pożyczyć i skserować. Wyobraźcie sobie człowieka, który panicznie boi się do kogoś odezwać, jak ma pożyczyć od kogoś kartki. I nie mogłem ich nie pożyczyć, bo dostałbym opieprz na lekcji. To był dla mnie koszmar.

    Gdy skończyłem liceum, przyszedł czas wyboru studiów. Rodzice i dziadkowie zawsze powtarzali, że TRZEBA mieć papier. Trzeba mieć dyplom magistra i już. Bo ci bez dyplomu to same ćwoki są. Jak ktoś nie ma dyplomu to oznacza, że jest za tępy żeby go mieć. Nikt takiej osoby nie przyjmie do pracy, chyba że do kopania dołów. To jest osoba bez ambicji i bez przyszłości, która do końca życia będzie tyrać za psie pieniądze kopiąc doły. A dyplom to jest coś. Dyplom otwiera drzwi, dyplom daje wyższą pensję, dyplom daje możliwości. Człowiek z dyplomem to jest ktoś. A jeszcze dyplom dyplomowi nie równy. Na przykład dyplom z politechniki jest lepszy niż ten z uniwersytetu. Bo politechniki mają większy prestiż i jak pracodawca zobaczy, że jesteś mgr. inż. z politechniki, to już masz pracę. Taki mgr. inż. to nie jest byle kto. Mgr. inż. to już jest ktoś. Z resztą, zobacz Łukaszku, twój ojciec nie jest magistrem i nigdzie nie chcieli go przyjąć. Tylko po znajomości dostał pracę, i to w dodatku fizyczną.

    No, to ja nie chciałem skończyć tak jak mój ojciec. Ja miałem ambicje. Ja byłem mądry i zdolny. Programista. Matematyk. Przyszły mgr. inż. Złożyłem więc papiery na trzy uczelnie. Dwa uniwersytety i jedną politechnikę, na kierunek informatyka. Nie wiedziałem tylko, czy się dostanę. To znaczy, na uniwerki dostanę się na pewno, ale czy na polibudę? Nie wiedziałem. Ale to był szczyt moich marzeń: żeby dostać się na polibudę. W końcu uczelnie podały wyniki rekrutacji. Nie dostałem się na polibudę na ten kierunek, który chciałem. Ale zaproponowali mi inny kierunek, „automatyka i zarządzanie”. No, z informatyką niewiele ma to wspólnego, ale powiedzieli mi, że tam też jest dużo programowania.

    I co by zrobił mądry człowiek? Poszedł by na uniwersytet na kierunek informatyka, czy na politechnikę na kierunek automatyka? Na uczelnię z mniejszym prestiżem na kierunek, który go pasjonuje, na którym będzie kontynuował uczenie się rzeczy, które lubi i umie robić, czy na uczelnię z dużo większym prestiżem na kierunek, który go zupełnie nie obchodzi, na którym będą rzeczy, których nie lubi, na którym będzie się uczył głupot tylko po to, żeby mieć lepszy papier? No co? Co robi najmądrzejszy człowiek na świecie? Co robi taki mądrala jak ja? OCZYWIŚCIE wybiera lepszy papier. Lepszą przyszłość. Bo przecież JA jestem taki zdolny, że poradzę sobie z tymi przedmiotami, które mnie nie interesują. Bo JA jestem tak zdolny, że zdołam się nauczyć wszystkiego. Dosłownie WSZYSTKIEGO, nawet największych głupot, byle tylko zaspokoić swoją chorą ambicję posiadania jak najlepszego papieru. Bo przecież to oczywiste, że wybierając lepszy papier wybieram lepszą przyszłość. Tylko że wtedy jakoś nie przyszło mi do głowy, że później będę musiał pracować w tym zawodzie, który mnie zupełnie nie interesuje. Nie przyszło mi do głowy, że właśnie wybieram robienie DO KOŃCA ŻYCIA nudnych rzeczy, które mnie nie obchodzą tylko po to, żeby dostać za to więcej pieniędzy.

    I tak trafiłem na Politechnikę Poznańską na kierunek Automatyka i Zarządzanie.

    Martin 2011-02-06

    Pierwszyyyy!

    Sebeq 2011-02-06

    Spoko historia. 🙂 Tak się składa, że ja też rozwijałem swoje zainteresowania dzięki gazecie o grach, konkretnie ŚGK 🙂 Na szczęście ta gazeta zaraziła mnie miłością do fantastyki i czytania książek oraz oglądania klasyki kina a nie do ezoteryki (na szczęście) choć i o OBE i medytacje też przechodziłem :/

    Kontynuuj, dobrze się czyta 🙂

    tomigraj 2011-02-07

    fajnie się czyta – na razie lekko i przyjemnie 🙂 czekam na jeszcze 🙂

    beatek 2011-02-07

    Dobre studia nie dają lepszej pracy…chyba, że po znajomości, ewentualnie można się „dobrze sprzedać” pracodawcy. Osobiście mam tylko maturę, przerwane 3 m-ce przed dyplomem studia na „dobrej uczelni”, prestiżowej, bo na 2. miejscu w Polsce i co? Mam prestiżową pracę, zarabiam dobre pieniądze i wcale nie pracuję fizycznie 🙂 Dasz radę Ukszu! Trzymam kciuki 🙂

    Macjej przez duże Z 2011-02-11

    No i bez happy endu. To żle, że wybrałeś coś co ci da tylko lepszą prace a nie satysfakcje.

    Ale zawsze możesz sie nauczyć grać na jakimś instrumencie i sobie zarabiać na starówce. Możesz nabrać nowych umiejentności i robić wszystkiego po trochu. A pozatym poznaj fajnych ciekawych ludzi a wtedy znajdziesz fajną prace. Albo z tymi nowymi fajnymi ludżmi wspulnie coś rozkręcicie. Dobra praca to dobre życie z ludżmi.

    Ja mam Licencjat z Edukacji Artystycznej a w tym roku bromie Magistra, choć właściwie już powinienem go mieć.

    A po studiach mam zamiar robić różne żeczy a le sztuki napewno nie żuce bo te studia to dla mnie też była pasja.

    Pracowałem już w różnych zawodach i różne żeczy sprzedawałem i bardzo mnie ciekawi jak to będzie w przyszłości czym się jeszcze zajme.

    Macjej przez duże Z 2011-02-11

    Może następnym razem przedstawisz nam jakiś swój sukces!?

    TymQ 2011-02-11

    Papier to bzdura. Dzisiaj to tylko formalność a jak nie masz doświadczenia to pracodawca i tak krzywo patrzy. Po za tym mój ojciec kończył teologie a pracuje w sporej firmie budowlanej na dość wysokim stanowisku. Możesz mieć magistra nawet z robienia siodeł dla psów ale doświadczenie możes zbierać w innej dziedzinie i tam szukac pracy.

    Arch 2011-02-11

    „Nie traktujcie studiów jako obowiązku, lecz jako godną pozazdroszczenia okazję poznania wyzwalającej mocy piękna w dziedzinie ducha. Nie tylko uraduje to wasze serca, ale i przyniesie pożytek społeczeństwu, któremu będziecie później służyć.” ~A. Einstein

    No dobra może nie widział polskiego szkolnictwa, ale i tak jest w tym trochę prawdy.

    TymQ 2011-02-12

    jak w każdej bajce… 🙂

    Arch 2011-02-13

    Po prostu nigdy nie trafiliście na nauczycieli, którzy zamiast klepać kolejne wzory i formułki wymagają i uczą myślenia 🙂

    olka 2011-02-16

    A dlaczego Twoje życie jest „do dupy”??? Nie masz nic, z czego mógłbyś się cieszyć? Może to jest kwestia odpowiedniego podejścia….. Dostałeś życie, dostałeś rodzinę, która Cię kocha, dostałeś przyjaciół, którzy Cię lubią, dostałeś od losu wiele różnych zalet i na pewno dostałeś też umiejętność cieszenia się z tego wszystkiego, cieszenia się nowym dniem, słońcem, śniegiem, pączkami na drzewach, śpiewem ptaków, dobrym obiadem, ciekawą rozmową, grą i całą masą różnych pięknych, przyjemnych rzeczy. Korzystaj z tego! Po co użalać się nad tym, czego nie masz. Nie przyjemniej cieszyć się z tego co masz???

    Chociaż, zawsze możesz popracować nad sobą i nad swoim życiem. Poprawić coś. Możesz. Życie to nie jest jakieś wielkie dzieło, wzniosłe czyny, wielkie rewelacje… no, może czasami 🙂 Życie składa się z krótszych lub dłuższych chwil, które są mozaiką przyjemności, pracy, radości, rozczarowań, obowiązków, sukcesów, zadowolenia, zmęczenia, miłości i całej masy innych rzeczy w różnym nasileniu. Nie istnieje życie idealne. Jak ktoś będzie chciał to zawsze znajdzie argument, żeby powiedzieć „życie jest do dupy”. Tylko po co to robić?

    Życzę Ci abyś odkrył wreszcie swoje pozytywy. Jeszcze bardziej życzę Ci abyś nauczył się CIESZYĆ ŻyCIEM !!! (Tak, jak ja się cieszę swoim :))

    A-lict 2011-02-16

    Po pierwsze, moje życie nie jest, tylko BYŁO do dupy. Po drugie, wcale się nie użalam nad tym, czego nie mam. Po trzecie, to że moje życie było do dupy nie wynikało z tego, że czegoś nie mam, tylko z tego, co miałem w głowie. A miałem w głowie, że muszę zarabiać pieniądze, żeby przeżyć, że Bóg jest daleko i nie ingeruje w życie ludzi, że ludzie muszą uznawać mnie za mądrego człowieka. To ostatnie przekonanie zabierało mi tyle energii za każdym razem, gdy z kimś rozmawiałem, że po powrocie z uczelni do domu czułem się bardzo źle. Czułem się niby przepełniony toksynami. A pewnego razu poczułem się naprawdę bardzo źle. Czułem, że się rozpadam, że mój duch się rozpada i już nie będzie mnie.

×